El Pico de Orizaba, czyli najwyższy wulkan Meksyku... I o tym jak najłatwiej zostać słynnym polskim himalaistą.
Geozeta nr 11
artykuł czytany
8653
razy
O zmroku do schroniska wpada grupa hałaśliwej młodzieży - studentów z miasta Orizaba. Gdy dowiadują się, że nie jesteśmy Amerykanami, zaczyna się impreza. Pomimo trudności językowych, okazuje się że niewiele nas dzieli jeśli chodzi o zainteresowania. Piotr obchodzi 21 urodziny, więc skwapliwie wyciągamy ostatnią butelkę żubrówki nabytej jeszcze na "bezcłówce" oraz tanie meksykańskie wino o konkretnej mocy. Niestety niektórym z meksykańskich kolegów najwyraźniej nie służy mix wysokości i dawek międzynarodowego alkoholu. W końcu, zmęczeni całodniową drogą i spotkaniem integracyjnym, zasypiamy.
Zrywamy się o świcie. Dyskretnie budzimy "przewodnika". Jest niezwykle zaskoczony naszą pełną predyspozycją po wczorajszej jubileuszowej imprezie. Jest mu bardzo miło, że tak szybko znaleźliśmy wspólny język z jego młodszymi rodakami. Piotr wybiera się na Sarcofago (5080 m n. p. m) - skalną pozostałość po dawnym kraterze. Ja z Mateuszem i "przewodnikiem" ruszamy na lodowiec Jamapa. Idziemy bardzo wolno, ponieważ Meksykanin czuje się wyjątkowo słabo. Tłumaczy jak dojść do czoła lodowca. Okazuje się, że pracuje jako fotoreporter dla jakiejś gazety... robi zdjęcia "polskim turystom" i zawraca do schroniska. Po godzinie jesteśmy na miejscu. Przyglądamy się lodowej kopule. Stąd droga na szczyt nie wygląda na skomplikowaną. Każdy człowiek obyty z górami wie, że najwięcej wypadków zdarza się w tzw. łatwych górach. Czytałem artykuł himalaisty ks. Krzysztofa Gardyny, opisującego Orizabę jako stosunkowo prostą, lecz niebezpieczną trasę ze względu na stromo pochylony lód pozbawiony warstwy śniegu.
W górach krzywdę wyrządzają sobie ignoranci. Zeszłego lata byłem na Kaukazie i zdobywałem Elbrus (5642 m n. p. m) - mimo pełnego sukcesu wróciłem do Polski z połamanymi żebrami, zszywaną głową, spaloną twarzą i ośmiodniową ślepotą śnieżną. Teraz nie jestem już taki "szybki". Orizaba to najwyższy wulkan w Meksyku i trzecia, co do wysokości, góra Ameryki Północnej. W źródłach znalazłem aż pięć różnych wysokości - 5610, 5611, 5646, 5700, oraz 5760 m n. p. m. Najczęściej wymieniana jest wersja przedostania, aczkolwiek sami Meksykanie są najskromniejsi podając zawsze najniższą z wymienionych wysokości. Dla Azteków była to Celaltepetl, czyli Gwiaździsta Góra - miejsce, w którym Quetzalcoatl, pierzasty bóg-wąż, został pożarty w boskim ogniu wulkanu. El Pico jest młodym wulkanem, czynnym jeszcze w czasach historycznych. Pomimo jego piękna brakuje tu choćby tatrzańskich ostrych grani i pionowych ścian. Kopulasty, równo nachylony lodowiec zaczyna się od 4900 m n. p. m od strony północnej i pozbawiony jest szczelin. Brak himalajskich "atrakcji" rekompensuje pewna cudna niespodzianka na samym szczycie... ale nie uprzedzajmy faktów.
Tymczasem nasza aklimatyzacja pod lodowcem nie trwa długo, gdyż nagle załamuje się pogoda. Szybko zwijamy się do schroniska. W między czasie zbiera się tu międzynarodowy tłum. Piotrek i Meksykanie wrócili już z Sarcofago, dojechali amerykańscy misjonarze, słowaccy alpiniści oraz Niemka, podróżująca od Alaski aż do przylądka Horn. Tej nocy mamy atakować szczyt, lecz wieczorem dopada mnie choroba wysokościowa. Leżę na drewnianej podłodze i nie poruszam się. Każde drgnięcie głowy wywołuje ból jakbym zderzył się z Sarcofago. Tej nocy nie pójdziemy... Późnym rankiem czuję się jak nowo narodzony. Dowiadujemy się, że misjonarze i Słowacy zdobyli już szczyt. W schronisku została tylko Niemka. Umawiamy się na wspólną wspinaczkę. Piotr i Grzesiek wracają do miasta Orizaba nie mając szans na wejście bez odpowiedniego sprzętu. Niestety około południa musimy zmienić wszystkie nasze plany. Ze szlaku zbiega trzech meksykańskich alpinistów. Rozmowa nie przynosi nic dobrego. Wiatr wiejący od oceanu przywlókł chmury na przynajmniej trzy, cztery dni. Wraz z Niemką zabieramy się do terenowego pick-up'a Meksykanów. Nie mamy czasu, kończy się nasz pobyt w Meksyku, a w planach mamy jeszcze pustynie. Jedziemy do Tlachichuca w grobowych nastrojach. Wszyscy namawiają nas do powrotu na górę za kilka dni, przekonując, że Orizaba może nigdy tak już nie wyglądać, bo jej lodowce kurczą się w zastraszającym tempie. Taka perspektywa wydaje mi się jednak całkowicie nierealna. Jestem wściekły na Meksyk, Orizabę i wszystkie góry świata. Wiem, że z przyrodą się nie wygrywa. Ta świadomość w żaden sposób nie poprawia mi jednak humoru. Mateusz mówi, że ma przeczucie, że tu wrócimy. Zielony ze złości odpowiadam: "nie opowiadaj głupot" (delikatnie rzecz ujmując)
Długą i łagodną drogą zawracamy do rolniczego miasteczka Tlachichuca. Na trzeci dzień jesteśmy już na terenie górskiej pustyni, dawnym, bogatym ośrodku wydobycia minerałów - Real de Catorce, dziś wymarłym mieście widmo (ale to zupełnie inna historia). Wyjazd na północ Meksyku przebiega nadspodziewanie sprawnie. Tym samym zaoszczędzamy kilka dni, a w mojej głowie powoli dojrzewa plan powrotu na Orizabę. Jedynym problemem jest brak pieniędzy - właściwie mamy tylko na przejazdy i wodę. Na szczęście, wracając pod wulkan oszczędzamy trochę, gdyż podróżujemy okazją. Po dwóch dniach, wieczorem, znów jesteśmy w Tlachichuca. Robimy ostatnie zakupy - 7 litrów wody i po 5 batonów na cztery dni ciężkiej harówy. Wychodzimy za miasto i rozbijamy namiot w szczerym polu. Rano pobudka i o ósmej wyruszamy. Czegoś takiego nie życzę nikomu - 25 km szlaku, 2100 metrów różnicy poziomów do przejścia w upale i pyle wulkanicznym. Plecaki mimo, że zabraliśmy tylko najpotrzebniejsze rzeczy ważą około 28 kg. Niestety do najpotrzebniejszych rzeczy zalicza się na przykład sprzęt do wolnego nurkowania, którego używaliśmy na rafie miesiąc temu. Przez cała drogę przeklinam żeglarza portugalskiego - jadowitą stułbię, która poparzyła mnie dotkliwie w Morzu Karaibskim na początku wyjazdu i wraz z miejscowym lekarzem pozbawiła mnie 80 dolarów. Gdyby nie ta podstępna "zmowa" jadowitych zwierząt morskich z meksykańskimi doktorami, teraz jechałbym luksusowo na pace pick-up'a. Mateusz radzi sobie lepiej, ale i tak nie wygląda na szczęśliwego.
W Piedra Grande jesteśmy około czwartej popołudniu - zmęczeni, ale bez żadnych objawów choroby wysokościowej. Jeszcze nie straciliśmy aklimatyzacji sprzed 10 dni. Na następny dzień, piątek trzynastego, zaplanowaliśmy trekking, ale lenistwo poparte "naukową" teorią - przy braku jedzenia lepiej oszczędzać energię - owocuje spędzeniem całego dnia w schronisku. Tymczasem w bunkrze robi się tłoczno: meksykańscy wspinacze, taksówkarz z Las Vegas, Austriak i Kanadyjczyk. Furorę robią moje kalendarzyki - reklamówki firmy wysokościowej, w której pracuję. Dostaję nawet propozycję zrobienia fortuny na myciu kasyn w Las Vegas. Umawiamy się na wejście z Kanadyjczykiem i Meksykaninem (Andrew i Benijamin). Studiujemy ich świetny przewodnik Mexico Vulcanos - A Climbing Guide, dostępny niestety tylko w Ciudad de México.
Pobudka o drugiej w nocy. Pół godziny później wyruszamy: ja, Mateusz, Andrew, Benijamin oraz taxi driver z przewodnikiem. Trochę się chmurzy i zaczyna padać śnieg, ale współtowarzysze zapewniają, że pierwsze promienie słońca wyklarują niebo. Maszerujemy po popiołach wulkanicznym i kamieniach - trzy metry do góry, dwa zjazdu w dół, ale im wyżej, tym więcej skał i łatwiej się wspinać. Po trzech godzinach docieramy pod lodowiec. Andrew i Benjamin są dużo bardziej zmęczeni niż my, dlatego proponują byśmy się rozdzielili. Jest to jedyne rozsądne wyjście, ale od tej chwili musimy liczyć tylko na siebie. Pod lodowcem stoją dwa namioty. Właśnie z tej bazy wyrusza dwóch meksykańskich alpinistów "oszpejonych" jakby wchodzili na K2. Wspaniale - będziemy ich śledzić! Rozmawiamy z nimi chwilę o szlaku przez lodowiec, po czym ruszają na szczyt. Zakładamy jeszcze raki, okulary, smarujemy twarze kremem i w drogę. Maszerujemy przez lodowiec Jamapa. Niestety bardzo szybko wyprzedzamy Meksykan i jesteśmy pierwsi na drodze. Z trudem odnajdujemy małe, przewrócone chorągiewki oznaczające szlak. Co chwila odwracamy się, Meksykanin wskazuje na szlak kijkiem - po prostu trzeba iść do góry. Lodowiec z upływem drogi robi się coraz bardziej stromy - 30, 45 stopni, a za niegroźnymi szczelinami ponad 50 - chyba idziemy złym szlakiem. Sytuacje ratuje fakt, że lód jest wytopiony w grzebienie tworzące rodzaj schodów. W razie wypadku jest za stromo, aby hamować czekanem - zatrzymałbym się dopiero 500 metrów niżej na Sarcofago. W połowie drogi Mateusza "dopada wysokość", ale i tak dobrze sobie radzi. Ja mam swój dzień i chyba mógłbym wejść na 9-cio tysięcznik, gdyby taki istniał. Maszerujemy po równi pochyłej. Nagle moja głowa wychyla się ponad krawędź krateru. Widok o mało nie zwala mnie z nóg. Krater jest idealnie okrągły, z postrzępioną koroną i pionowymi - stupięćdziesięciometrowymi ścianami. To właśnie ta niespodzianka! W środku znajduje się zamarznięte, zasypane jezioro. Robię zdjęcia i krzykiem zachęcam Mateusza do ostatniego wysiłku.
Przeczytaj podobne artykuły